Blog

Przedszkole, czyli niegrzeczni chłopcy lądują w kącie

Żebyś zrozumiała, jak w moich oczach wygląda idealny mężczyzna muszę wrócić do mojej pierwszej miłości. Miałam wtedy prawie 6 lat i byłam w zerówce (w Uhowie nie było wtedy przedszkola), a on miał na imię (załóżmy, że) Adrian. W zerówce nie byłam lubiana. Córka naszej wychowawczyni spotykała się z moim starszym bratem i miałam dzięki temu luzy więc naturalnie przepadłam w oczach ziomków z grupy jako lizus. Już wtedy zrozumiałam, że ludzie są interesowani, więc kiedy przychodziła paczka taty z kraju zwanego USA i miałam mnóstwo fantów niedostępnych w naszej pięknej Polsce (wiadomo, wczesne lata 90) stawałam się „panią popularną”. Siła unikalności zabawek liczyła się już wtedy. Niektórzy marketerzy potrzebowali lat, by dojść do takiego wniosku – mi wystarczyła zerówka. Ludzie chcą rzeczy unikalnych i niedostępnych. W przedszkolu dzieci od razu wiedzą, że zabawki, których jest niewiele, są lepsze od tych, które może mieć każdy. Unikalne akcesoria z USA czyniły mnie przez piękne momenty kimś fajnym (niestety na krótko). W zasadzie, czy tak wiele się zmieniło? Po trzydziestce nadal mogę powiedzieć, że dzięki podobnym atrybutom mojej rzeczywistości, przez niektóre momenty moi mniej lub bardziej znani znajomi czy nawet nieznajomi zachowują się dokładnie tak jak dzieci z zerówki i znów staję się popularna – i znów na krótko. Po prawie 3 dekadach w ludzkich głowach schemat zachowań pozostał ten sam. Rośniemy moja droga koleżanko, ale czy dorastamy? Wracając do mojej wielkiej miłości. Przechrzczony na Adriana, chłopiec, kochał Alicję, która jak przystało w każdej banalnej komedii romantycznej przyjaźniła się ze mną. Byli najładniejszymi i najfajniejszymi dziećmi w grupie. Adrian był ślicznym blondynkiem, wesołym, biegał najszybciej ze wszystkich maluchów, miał super ubrania, super zabawki i super dom, do którego zapraszał wszystkie fajne dzieciaki (dodatkowo atut: lubiły go przedszkolanki, mimo że był niegrzeczny – pewnie przez ten uśmiech). Wyobraź sobie, że 5letnia dziewczynka już na starcie swoich podbojów miłosnych, interesuje się niegrzecznymi chłopcami. Pakują ją w kłopoty, razem z nimi ponosi kary, ale nadal dumie trwa w tych skrajnie niebezpiecznych relacjach, które mogą się skończyć staniem w kącie. Mogę śmiało stwierdzić, że ta dysfunkcja i zauroczenie niesfornymi, niegrzecznymi chłopcami ciągnęła się za mną latami. Musiało upłynąć wiele łez, litrów wina i 1 rozwód bym w końcu dostrzegła dość banalną zasadę: nie uratujesz wszystkich. Zakłada się, że to mężczyźni stają się rycerzami, którzy uwalniają swoje księżniczki z wieży jednak mi ten układ nigdy mi nie odpowiadał. Zdecydowanie wolałam miecz od lalki i władzę od plotek. Chciałam ratować zbłąkanych facetów i zamieniać ich w idealnych rycerzy. Nie brałam tylko jednej istotnej informacji pod uwagę: oni już byli szczęśliwi. To ja na siłę próbowałam zmienić ich życie i ich samych. Chciałam ratować osoby, które wcale nie oczekiwały ratunku, bo były im zwyczajnie dobrze. Jak mogłam ich uratować, skoro w ich oczach nie miałam przed czym. Moja rycerskość umarła – tak przynajmniej sądziłam. Minęły lata, a owy Adrian w moim życiu pojawiał się regularnie. Tak jakby świat co chwila, chciał mi przypomnieć: „Marta pamiętaj, że niegrzeczni chłopcy najczęściej kiepsko kończą”. Raz na studiach spotykam Adriana pijanego w barze, gdzie usilnie próbował mi zaimponować czymś – czym już nawet nie pamiętam. Parę lat później wpadłam na niego w klubie – był naćpany do nieprzytomności, witał się, ale nie jestem pewna czy był do końca świadomy. Ostatnim razem, gdy natknęłam się na niego trzymałam w rękach jego CV. Życie tak się poukładało, że Adrian aplikował do mojej firmy, na stanowisko, o które starały się osoby wiele od niego młodsze i z większym doświadczeniem. Duch mojego dzieciństwa, który regularnie przypomina mi o moich dysfunkcyjnych wyborach (brzmi trochę jak Opowieść Wigilijna). Kobiety lubią niegrzecznych chłopców, oczywiście ja nie jestem wyjątkiem. Jestem za to książkowym przykładem nieracjonalnej kobiety. Lubiłam i pewnie nadal lubię mężczyzn, którzy zapewniają mi adrenalinę. Kłótnie, które prowadzą do godzenia się, ciągłych wzlotów i upadków. Jakbyśmy walczyli na nowo i na nowo z rzeczywistością w walce o romantyczną miłość. Niestety zwykła codzienność w takich wypadkach, niesie ze sobą wiele rozczarowań. Nie zawsze nasze kłótnie mają cokolwiek wspólnego z miłością, a raczej ze sprawami dnia codziennego. Rozrzucone skarpetki, niewyniesione śmieci, brak kasy na czynsz, czy kto zostanie z dziećmi. Ciągłe życie w skrajności: miesiąc miodowy lub dramat, euforia lub załamanie nerwowe. Życie, które jest jednocześnie tak samo dobre jak złe. Często nawarstwiające się drobne kłótnie i ciągła irytacja stają się na tyle przytłaczające, że ludzie stają się relacją i jej zmiennością tak bardzo zmęczeni, że dłużej nie mogą tak trwać. Każda drobna sprzeczka przywołuje poprzednie i przekłada się to na pozostałe płaszczyzny życia i relacji. Dwubiegowość związku nie daje poczucia bezpieczeństwa. Człowiek przestaje się w dobrych momentach czuć się szczęśliwy, w obawie, że za chwilę znów będzie ten zły czas. Co może wtedy możemy zrobić? Poszukać szczęścia na nowo lub pogodzić z życiem, które się wybrało. Niegrzeczni chłopcy są fajni w przedszkolu, potem niestety nie ma pani przedszkolanki, która w razie potrzeby postawi ich w kącie lub pomoże, gdy za mocno i długo będą ciągnąć za warkocz.

Marta Wójcik