Wiele osób w życiu dochodzi do krawędzi, za którą jest już tylko przepaść — bezmiar bezwartościowego świata, przybranego w ozdobniki rzeczy uznawanych przez większość za ważne. Staramy się żyć w zgodzie ze sobą, nadając elementom rzeczywistości większą wartość niż mają w rzeczywistości. Stajemy się królami i królowymi własnych dramatów i małych kryzysów, które większości ludzi tak naprawdę nie obchodzą. Dlaczego? Bo mają swoje.
Mówimy o prawdzie, często oszukując samych siebie. Narzekamy na ubóstwo, nigdy nie zaznawszy głodu. Kreujemy się na patriotów, jednocześnie unikając podatków. Mówimy o wzajemnym wsparciu, działając tylko na swój rachunek. Oczekujemy pomocy, sami jej nie oferując. Chcemy być wysłuchani, nie dając innym dojść do głosu. Skupiamy się na przyszłości, lekceważąc nauki z przeszłości. Gdy coś nam nie wychodzi, zrzucamy winę na przeszłość. Chcemy brać odpowiedzialność za własne decyzje, ale gdy są nietrafne, zrzucamy winę na innych. Krzyczymy, by zagłuszyć własne wyrzuty sumienia. Milczymy o sprawach ważnych, by nie ryzykować konfrontacji. Poznajemy ludzi, by monetyzować znajomości. Gdy jest naprawdę źle, wmawiamy sobie, że jest dobrze.
Dusza zapłakała nad płytkością mojego człowieczeństwa… bo tak niewiele z niego zostało. Ideały z dzieciństwa spłynęły razem z wszechobecnym cynizmem. Wielu filozofów zastanawiało się nad sensem i celem ludzkiego życia. A co, jeśli tak naprawdę żadnego wyższego celu nie ma? Dążymy do coraz wyższych stanowisk, osiągnięć, pozycji społecznej, bo życie dla samego życia nie nadaje mu żadnej rangi ważności. A my tak bardzo chcemy być ważni, istotni. Chcemy mieć cel, bo bez celu należałoby się zatrzymać i czekać na śmierć. Przecież nie chcemy umierać. Ale trwanie bez celu jest jak rosół bez przypraw pozostawiony sam sobie na ogniu – mętny, tłusty i bez smaku. Jak bardzo ważny jest smak w życiu…
Dusza zapłakała nad płytkością mojego człowieczeństwa, bo ideały wspólnotowości gdzieś zniknęły. Tak bardzo skupiliśmy się na JA i MOJE, że zapomnieliśmy, że człowiek jest istotą społeczną. Arystoteles określił człowieka mianem „zwierzęcia społecznego” – „animal sociale”, co oznacza, że jeśli pozbawisz człowieka społeczności, zostanie tylko zwierzęciem, żyjącym być może w stadzie, ale pozbawionym relacji. Czy to znaczy, że stanie się pusty? Czy tak naprawdę już jesteśmy puści? Nie wiem. Wiem jednak, że cokolwiek drugi człowiek nie powie, nie napisze, prawie zawsze nasz egocentryzm odnosi to do nas samych. Prawie zawsze postawimy siebie w roli adresata komunikatu rzuconego w przestrzeń rzeczywistości. Czy naprawdę będziemy adresatem? Czy znów tak bardzo odniesiemy zdarzenia na świecie do siebie, że nie zauważymy kontekstu i wartości? Zagłuszymy to, co ważne dla ogółu, na rzecz indywidualnych potrzeb naszego EGO.
Dusza zapłakała nad płytkością mojego człowieczeństwa, bo nie ma już pomysłu, jak uzupełnić to, czego tak skrupulatnie pozbawiałam się od lat. Nieustanne wsłuchiwanie się w siebie i własne potrzeby sprawia, że przestajemy dostrzegać to, co dobre i ważne dla ogółu. Rozumiem, że jesteśmy dla siebie ważni; dla nikogo nie jesteśmy zapewne tak ważni, jak sami dla siebie, ale czy to znaczy, że mamy zagłuszyć przez to potrzeby ogółu? Nie zawsze to, co dla nas będzie najlepsze, będzie też dobre dla całej społeczności. Może czasem potrzeba jakiegoś kompromisu? Kompromisu JA i MOJE – MY i NASZE – ICH i WASZE, bo jeśli w naszym życiu nie będzie przestrzeni na wysłuchanie potrzeb drugiego człowieka, to jaką wartość będzie miało naprawdę nasze życie?